08-25-2021, 10:31
Karta postaci
Imię i nazwisko: Ilario Romeo ps. "Anioł"
Data urodzenia: 20 VI 1950
Znak zodiaku: bliźnięta
Imiona i nazwiska rodziców: Christian Luca Romeo (półkrwi), Floridia Romeo zd. Gallo (półkrwi)
Krew: półkrwi
Status majątkowy: wielka osobistość z Pokątnej
Miejsce zamieszkania: własna rezydencja w bogatej dzielnicy Londynu
Wykształcenie: nauczanie domowe, które zaczął dość późno w swoim życiu
Miejsce pracy/wyuczony zawód: oficjalnie pracownik klubu nocnego 1001 Nights należącego do jego rodziny, w którym ma również swoje udziały; w rzeczywistości jest odpowiedziany za odbieranie tygodniowego utargu ze sprzedaży narkotyków, a także rozwiązywanie wszystkich spraw, w których ktoś spóźnia się z płatnością lub zagraża jego 'ndrinie, jest chłopcem od brudnej roboty kalabryjskiej mafii
Cechy wyglądu
Wzrost: 186 cm
Waga: 80 kg
Kolor włosów: złocisty blond
Kolor oczu: piwne
Budowa ciała i postura: Atletyczna budowa, szczupłe nogi i ramiona, smukła szyja i szerokie plecy. Chociaż wydaje się dość tyczkowaty, porusza się z elegancją, zawsze wyprostowany i spokojny, podnosząc podbródek. Nigdy się nie spieszy i uważa na każdy stawiany krok — trudno jest przyłapać go na potknięciu albo zawahaniu.
Znaki szczególne: Twarz o łudząco łagodnych rysach, jasne włosy, które im dłuższe, tym bardziej się kręcą i błękitne oczy — to wszystko sprawia, że w dzieciństwie matka nazywała go małym aniołkiem. Teraz, jako dorosły mężczyzna, ma w sobie coś hipnotyzującego — niefrasobliwą elegancję, z którą się porusza, i chłodną uprzejmość rzucającą się w oczy już przy pierwszym kontakcie. Chociaż wśród niektórych goni go nieprzyjemna reputacja, większość nie nazwałoby go tępym brutalem.
Preferowany ubiór: Uwielbia biel i to w niej najczęściej można go zobaczyć — nawet jeśli nie ma w swoim życiu zbyt wielu okazji, żeby móc się tak odstroić. Często można zobaczyć go w golfach i drogich koszulach, z całą gamą dobieranych pod kreację płaszczy i butów. Mimo wszystko nie spędza zbyt wiele czasu nad swoim wyglądem — strojenie się uważa za grzeszną próżność. Dlatego, jeśli chodzi o dodatki, ogranicza się zaledwie do złotego łańcuszka na szyi.
Umagicznienie
Specyfikacja różdżki: cis, kieł alpy, 14 cali, sztywna
Bogin: Zawsze jest trochę inny. Czasem to moja siostra, zalana krwią, blada, z oczami zamkniętymi do snu, czasem to mój brat, nagle słaby i nieruchomy, czasem — to jestem ja, chociaż mógłbym przysiąc, że śmierci się nie boję.
Śmierć od zawsze mi towarzyszyła — wyłaniała się wśród cieni, które widziałem, gdy nerwowo zerkałem za plecy, jakby była jednym z nich. Najpierw zaglądała mi w oczy za każdym razem, gdy słyszałem burczenie w brzuchu, gdy rana na z pozoru dziecięcym, sprawnym ciele goiła się paskudnie i nic nie mogłem zrobić. Potem chodziła za mną jak cień, przemawiała głosem Maluferru, głosem wszystkich ludzi, których kazał mi krzywdzić — byłem cienką gałązką, na której siłą wieszało się skazanych, z trudem utrzymywałem ciężar obcego, martwego ciała na sobie i wiedziałem, że wystarczy czyjś mocniejszy nacisk, żebym złamał się wpół. Bałem się tych, którzy przyjdą, żeby się mścić. Bałem się i wiedziałem, że uderzą we mnie, najsłabszą część całego tego łańcucha i że tak przyjdzie mi zginąć. Dopiero potem, gdy nauczyłem się bronić, śmierć przestała siedzieć mi na ramieniu i czekać, aż popełnię błąd. Stała się kapryśną towarzyszką idącą ze mną krok w krok; czasem wyciąga do mnie rękę i uśmiecha się słodko, czasem gniewnie marszczy brwi i wtedy wiem, że to ja jestem w centrum jej zainteresowania.
Ale jestem człowiekiem wierzącym. Wiem, że Bóg ma dla mnie jakiś plan.
Jeśli boję się śmierci, to z szacunku i z powodu naszych dawnych losów. Mimo to mój bogin to czasem jestem też ja, nieruchomy i utracony już dawno temu.
Wiem też, że w te dni, gdy to, kim jestem, jeszcze trochę mnie boli, trochę mnie uwiera, zobaczyłbym diabła, szczerzącego białe zęby i czekającego na mnie. Boję się piekła. Boję się, że to właśnie jest mi pisane.
Amortencja: zapach drogiej skóry i czystości — środków do czyszczenia podłóg, odświeżaczy powietrza, wypranej pościeli; perfumy Katherine, których nie potrafię już sobie przypomnieć (kiedyś nie uważałem, żeby było to ważne)
Widok z Ain Eingarp: Pragnę prostych rzeczy — następnego posiłku, następnej modlitwy, jeszcze chwili w otoczeniu tych, których kocham. Gdyby mnie zapytano, przysięgałbym, że nie ma czegoś, czego już nie zdobyłem. To jednak jest wciąż pewien rodzaj gry; jeśli czegoś pragniesz, jest też coś, co można ci odebrać.
W Ain Eingarp jestem ja, wysoka sylwetka w białym garniturze odwrócona tyłem do patrzącego. Wyciągam prawą rękę i przesuwam nią po blacie stołu, który dobrze znam — to ten sam, przy którym zazwyczaj siadamy podczas prywatnych wizyt u Maluferru; ten, do którego zawsze czuję się przywiązany, jakby przytwierdzano mnie do niego łańcuchem, bo chociaż mógłbym, nie mam odwagi wstać i mogę tylko patrzeć na wuja Felicie, obserwować go jak ofiara obserwuje drapieżnika.
Teraz jednak jestem zupełnie sam w salonie Maluferru. W pomieszczeniu pachnie krwią, potem i ziemią, ale gdybym się rozejrzał, nie umiałbym dostrzec źródła tych zapachów — muszę to być ja. Obrazy ze ścian patrzą na mnie ostrożnie, odwracają wzrok, jeśli odwzajemnię spojrzenie. W kominku unosi się jeszcze skrawek płomienia, który gaśnie już w milczeniu. Jest cicho i zimno; zupełnie tak, jakbym znalazł się w miejscu kultu, w miejscu świętym. Być może ten salon kiedyś należał do jakiegoś boga, ale boga małego i ludzkiego, którego stworzyłem sobie sam.
Zabieram dłoń ze stołu, stopą muskam tkany ręcznie, wełniany dywan, który kosztował fortunę i obserwuję, jak obłocony but zostawia brązowy ślad na krystalicznej bieli materiału. Przystaję i patrzę na ten ślad; nie mogę oderwać od niego wzroku i czuję, jak coś we mnie nagle szarpie się i wiem, że jestem gdzieś pomiędzy upadkiem na kolana a niewyobrażalnym. Robię kolejny krok i staję na dywanie już obiema stopami, niszcząc go bezpowrotnie. Dewastuję świątynię, którą był dom Maluferru. Potem droga jest już prosta — nie upadam na kolana, więc zostaje mi już tylko jedno — chwytam wazon znad kominka i ciskam go z całą siłą w ścianę. Obserwuję, jak woda i szkło zostawiają na niej wyraźny ślad, ale nie czekam, chwytam świętość za świętością i niszczę wszystko, krzesła, obrazy, skrzynki z kosztownościami, fotele.
Maluferru już nie ma — wiem to, bo inaczej nie odważyłbym się na tę zuchwałość. Nie wiem, co lub kto go zabiło, nie wiem, czy umarł w sposób, który zagroził nam wszystkim. Mówił nam zawsze zawdzięczacie mi każdy swój oddech, patrzył na nas tak, jakby to on powołał nas do życia (bo może i powołał, skoro tam, na Nokturnie, byliśmy tylko trójką dzieci w piekle), a ja mu wierzyłem i nadal wierzę. Ale teraz go nie ma. Maluferru nie żyje, a ja niszczę ostatnie, co po nim pozostało — świętość wszystkich miejsc, które nasiąkły jego obecnością wystarczająco, bym ich także się bał.
Maluferru już nie ma. Teraz jestem ja.
Nie chcę władzy, chcę jedynie porządku. Przysiadam na krawędzi stołu i myślę o tym, jak on to robił, gdy miałem piętnaście lat, patrząc na mnie ostro i pytając, czy chcę mu w czymś pomóc.
Uśmiecham się do siebie. Maluferru już nie ma. Teraz jestem ja.
Modlę się, że Nostra Signora wybłaga mi wybaczenie u tych, którzy nie lubią zemst i dekapitowania bogów.
Zwierzę totemiczne: lew
Archetyp: czarnoksiężnik
Poziom spaczenia: IV
Reputacja: -I
Przeszłość i przyszłość
Podsumowanie posiadanej wiedzy i umiejętności: Umiem zrobić wszystko, co trzeba, żeby przeżyć. Nie uczyłem się nigdy w prawdziwej szkole, nie poznawałem czarodziejskiej historii, a nawet historii Anglii. Wiem coś jedynie o samej Kalabrii i znam losy mojej rodziny, to wszystko. Nie potrafię transmutować, nie do końca radzę sobie z roślinami i zwierzętami, jestem okropnym kierowcą. Eliksiry umiem przygotowywać tylko do pewnego stopnia, zdecydowanie bardziej wolę je kupować. Jestem gentelmanem i nie znoszę, kiedy mój garnitur robi się brudny — ale gdy trzeba, umiem zmusić się do wysiłku, biegać szybko, walczyć wręcz. Jedynie z trzymaniem różdżki, z zaklęciami, radzę sobie wyśmienicie, chociaż to wszystko i tak zawsze sprowadza się do jednego.
Odkąd skończyłem piętnaście lat, rozumiem, w jaki sposób należy zabić. Nie chodzi mi wcale o wiedzę, w którą z ciągnących się pod skórą pulsujących tętnic powinienem uderzyć, jak dźgać i jak przecinać — tego wszystkiego uczy się instynktownie. Wiem, jak przekonać kogoś, że jestem jego najgorszym koszmarem, że jestem nieuniknionym; jak sprawić, że sam nazwiesz się ofiarą, zanim ja stanę się oprawca.
Ale w ciszy i pozornym bezpieczeństwie mojego własnego domu? Często czytam; słowa zbyt długo były dla mnie skomplikowaną tajemnicą, żebym teraz mógł poznawać je spokojnie. Czytam, bo boję się, że kiedyś znowu zapomnę, jak to jest — wiedza jest we mnie chwiejna i niepewna. Uwielbiam gotować, porządkować, uwielbiam też zakupy — po tylu latach nie potrafię pozbyć się potrzeby posiadania, zabezpieczania się i gromadzenia. Półki w moim domu uginają się pod ozdobami, kolejne pokoje przekształcam w garderoby, żeby zmieścić ubrania.
Jestem jak inni, ale nigdy po środku — mam albo wszystko, albo nie mam nic.
Koncepcja gracza:
Dam ci jeszcze jedną szansę. Wstań.
Kiedy byłem mały, kładłem się na dachach budynków ciągnących się przez Nokturn i wpatrywałem się w gwiazdy. Zastanawiałem się wtedy, czy gdzieś tam, po drugiej stronie nieba, życie wygląda inaczej. Wtedy byliśmy wyjątkowi — brudni, znudzeni i głodni, gdy całymi dniami włóczyliśmy się po ciemnych zakamarkach Londynu. Dla dorosłych nie istnieliśmy, nie w taki sposób, w jaki dziecko istnieje dla swojego rodzica, ale mieliśmy siebie i często wierzyłem, że skoro przypadł nam taki nędzny początek, otrzymamy wspaniały koniec. Myślałem: to tylko test, Bóg wystawia nas na próbę, ale jeśli dobra Nostra Signora zauważy mnie w tym tłumie udręczonych dusz i zrozumie, jak bardzo się staram, w końcu wybłaga mi lepszy los, prawda?
Nokturn to byliśmy my i nasze prywatne piekło — ale piekło zimne, w którym nie było diabłow, były tylko mijające nas, szare cienie, które nie podarowały nam nawet spojrzenia. Gdy skończyłem dwanaście lat, zacząłem pomagać ojcu i jego przyjaciołom w niewielkich fizycznych pracach. Często przenosiłem ciężkie pakunki, które obijały mi się o nogi i plecy, zostawiając rzędy siniaków; siniaki robiły mi się też od twardego łóżka, odbijając się jak sznur szarofioletowych pereł wzdłuż wystających spod cienkiej skóry kręgów, których nie mogłem ukryć pod niemal nieistniejącą warstewką tłuszczu. Szybko też całkiem porwały mi się buty i na stopach zaczęły robić się okropne odciski. Wieczorami przesuwałem rękami po wszystkich tych ropiejące, brzydkie, szarych od brudu ranach; zamykałem oczy i z trudem klękałem, pytając Matkę Boską, czy to już, czy teraz pozwoli mi już na odrobinę wytchnienia?
Matka mawiała, że powinienem zostać kapłanem. Ilario, najdroższy, ty jesteś jak aniołek, zapalała papierosa i obrzucała mnie tym swoim bystrym spojrzeniem, które zdawało się zaglądać gdzieś głęboko we mnie. Jesteś inny, wiesz?, kontynuowała i nie dodawała już nic więcej, ale ja wiedziałem, co jeszcze mogłaby. Zbierałem to w jej cichych modlitwach, w jej zdawkowych komentarzach i dyskusjach z ojcem. Matka chciała, żebym ja był inny, żebym uciekł od życia przemytnika i potwora. Myślała, że jestem wystarczająco dobry, żeby mądry Bóg mnie ocalił. I ja tak myślałem, błagając godzinami litościową Madre di Dio, by mnie ocaliła.
Ale Madre di Dio nie uratowałaby także mojego rodzeństwa, a ja nie ośmielałem się prosić o tak wiele. Nie zostałem więc kapłanem i Nokturn szybko przestał być tylko piekłem, ale w końcu, niemal wbrew mojej woli, stał się także domem. Powoli zaczęły spadać na mnie kolejne, niewielkie szanse, które ofiarował mi wujek Felice; wkrótce zrobiłem niewielki krok w górę i nagle odkryłem, że dzieciaków takich jak my było setki.
Nokurn nie mógl być piekłem — bo czasem, gdy uważnie się przypatrywałem, widziałem, jak ulice uginały się pod ciężarem tych wszytskich zagubionych dusz. Coś musiało być niżej, ale ja nie zamierzałem tam wracać. Świat zaczął malować się w odcienach czerwieni i czerni, pachnieć jak mieszanina kurzu, ciemnej ziemi, łez i śmierć, a dzień ograniczył się do czasu, gdy pomagałem wujkowi i czasu, gdy na kolanach, pogrążony może nie w modlitwie, ale w ciężkich rozmyślaniach, próbowałem zrozumieć, kim jestem.
I w końcu zrozumiałem. Matka mówiła ty jesteś lepszy, Ilario, zawsze przepraszasz za swoje grzechy, nigdy się z nami nie kłócisz, nie pijesz, nie palisz, nie próbujesz upaść jeszcze niżej. Powinieneś zostać kapłanem, kochanie — ale to nie był człowiek, który zasługiwał na ocalenie od Madre di Dio. Bóg stworzył ten świat takim, więc takim powinienem go przyjąć — bo Bóg sam przecież widział świat w odcieniach czerwieni i czerni, on znał zapach łez, kurzu, potu i śmierci najlepiej. On słyszał najwięcej błagań.
Nie można opuścić ‘ndriny. Po drugiej stronie nieba nie było innego świata, jedynie inne, wrogie ‘ndriny, a więc moi wrogowie. A ja swoją miałem tutaj, tutaj miałem siostrę i brata.
Dla nich przestałem być dobry.
Pierwszy raz zabiłem, gdy miałem piętnaście lat. Maluferru powiedział mi, że jeśli się wykażę, spojrzy na mnie i moje rodzeństwo przychylniej. W głowie miałem wizję ciepłych posiłków, książek, nowych butów, może nawet słodyczy — gdy weszliśmy do piwnicy, w środku pachniało krwią i wilgocią, a na krześle siedział starszy mężczyzna skrępowany ciasno sznurem. Jego twarz była cała w zaschniętych strupach, fioletowożółtych krwiakach i świeżej krwi; jedno okno całkiem ukryło mu się pod masą czerwonosinej opuchlizny, ale kiedy weszliśmy, zdołał jakoś podnieść na mnie wzrok.
Maluferru pozwolił mu mnie błagać. Do dzisiaj pamiętam jego mam syna, takiego jak ty, pewnie nawet macie tyle samo. No, ile ty możesz mieć? Czternaście lat? On ma tyle samo, naprawdę. Chciałbyś żyć bez ojca? Chłopcze, proszę cię, błagam. Płakał i krztusił się śliną, a ja zmawiałem tylko kolejne modlitwy. Potem nagle zapadła cisza, a on uspokoił się w jakiś dziwny sposób i spojrzał na mnie już inaczej — jesteś taki młody, rzucił i miałem wrażenie, że teraz to nade mną on płacze, nie nad sobą. Potem była już tylko dłoń Maluferru na moim ramieniu, która zdawała się przepalać skórę i wnikać głębiej, aż wpiła się w duszę tym swoim zatrutym dotykiem, i był jedynie ostatni, stłumiony jęk tego człowieka, który jedynie odbiło się echem.
Dzisiaj jestem już inny. Każde z nich mnie błaga — oni zawsze mówią to samo. Jest tysiące rodzin, które traci ojca i tysiące ojców, którzy chcieliby tylko jeszcze tydzień, którym wcale nie o to chodziło, którzy popełnili błąd. A ja mam rodzeństwo, którego muszę bronić za wszelką cenę — nie jestem tu, by rozgrzeszać. Jestem, żeby za grzechy karać.
Biegnij.
Kroki, urwany oddech, zamach różdżki, potem koniec, już tylko cisza. W takiej ciszy najłatwiej jest się modlić.
Życie to stek bzdur, z tym że ja poproszę krwisty
Nie odbierasz telefonu, więc wysyłam listy
Już przestało padać i na miasto pełzną glizdy
Pewnie wszystkie też na randkę z Tobą, co za pizdy
Moje kiedyś zdrowe płuca produkują gwizdy
Klekotanie, szumy, świsty, piłem gin przed wizytą internisty
Ciągle mówię mu o płucach, ale on mnie nie chce słuchać
Mówi: „sukinsynu, idź z tym”
Zdrowy mózg stale produkuje złe sny
Nie odbierasz telefonu, więc wysyłam listy
Już przestało padać i na miasto pełzną glizdy
Pewnie wszystkie też na randkę z Tobą, co za pizdy
Moje kiedyś zdrowe płuca produkują gwizdy
Klekotanie, szumy, świsty, piłem gin przed wizytą internisty
Ciągle mówię mu o płucach, ale on mnie nie chce słuchać
Mówi: „sukinsynu, idź z tym”
Zdrowy mózg stale produkuje złe sny