03-18-2022, 15:17
22 lutego 1981
Wciskam w usta papierosa, omiatając wzrokiem metalowy szyld po drugiej stronie ulicy.
Nigdy nie byłam w „Wywernie”. Słyszałam o niej tylko czasem w sierocińcu albo w „Mlecznym Zębie”, ze skrawków informacji składając sobie obraz tego miejsca, który, jak mi się zdaje, jest już na Nokturnie pewną instytucją. Nigdy jednak nie było w tym pubie niczego dla mnie ciekawego. Staram się nie mieszać w interesy Nokturnu, poruszając się znajomymi i wytartymi już szlakami. Po przygodach z szukaniem mojego brata w tej dzielnicy nauczyłam się, że lepiej trzymać głowę nisko i przemykać po tych ulicach jak cień – o ile to możliwe, kiedy wyglądasz jak ja. Mam swoje względnie bezpieczne drogi i z nich nie schodzę.
To jest, dopóki Bill nie zaginęła.
Ostatni raz widziałam ją na terapii parę dni temu. Pozornie była w dobrym humorze, choć podejrzewałam, że może coś ukrywać – to bardzo nietypowe dla niej, opowiadać mi o swoim euforycznym samopoczuciu, kiedy jeszcze parę dni temu świat wydawał się jej, w jej własnych słowach, nieznośny. Kiedy jednak próbowałam ostrożnie drążyć, Billie wybuchła i oskarżyła mnie o to, że nie cieszę się z tego, że się jej poprawia. Wdałyśmy się w dyskusję, która zakończyła się milczeniem Billie i mrukliwym „dobra, skończmy to”. Nie mogłam już nic więcej z niej wyciągnąć i nie chciałam jej męczyć. Pozostało mi tylko przypomnieć jej, że zobaczymy się w niedzielę o dziewiątej i liczyć, że przemyśli naszą rozmowę. Na pewno ja nad nią myślałam – w przerwach między jednym pacjentem a drugim, w kolejce do magifarmaceuty po eliksiry dla ojca, parząc kawę w dyżurce. Przyszłam dzisiaj rano do Cellacha, gotowa podjąć tamtą konwersację na spokojnie – żeby odkryć, że Billie nie ma.
Oczywiście, że została zawiadomiona magimilicja, ale wiem, jak to jest z takimi sprawami. Nie tylko z opowieści, nie tylko od taty, ale też z własnego doświadczenia. Nie zliczę, ile razy już składałam zawiadomienie o zaginięciu, ile razy musiałam rozmawiać z milicjantami, ile razy rozbijałam się o ścianę „mhm”, „tak”, „cóż, to nie pierwszy raz, kiedy tak znika”, „proszę pani, my mamy takich raportów setkę dziennie”. Może moje nazwisko czasem ich jeszcze motywowało – ale kiedy chodzi tylko o jakieś dziecko z Nokturnu, w dodatku z historią chorób psychicznych, wątpię, że ten „aparat sprawiedliwości” przetrząśnie Londyn do góry nogami. I dzisiaj, kiedy rozmawiam z dwoma obojętnymi milicjantami, z których jeden zezuje ciągle na moją klatkę piersiową (nauczyłam się to ignorować), czuję tylko rosnącą frustrację i złość. Tłumaczę im: myślę, że uciekła, ale Billie może stanowić zagrożenie dla samej siebie – a oni słyszą tylko uciekła, a jak uciekła, to wróci, bo dziewczyny na Nokturnie zawsze wracają. Mówię: nie, nie o to chodzi. Ona właśnie może n i e wrócić, jeśli nie znajdziecie jej jak najszybciej, a oni słyszą: niestabilna nastolatka. Samopiszące pióro skrobie po pergaminie, oni kiwają głowami, ja mówię, oni nie słuchają, trzaskają okładki notesów, sprawa zamknięta. Billie – urocza, kreatywna i inteligentna czternastolatka – sprowadzona do krótkiego opisu: charłaczka, sierota, niestabilna. Do widzenia, panno Williams. Jeśli ta pani pacjentka nie pojawi się w ciągu następnych trzech dni, może pani wrócić na komendę. Do widzenia.
Dla mnie to zniknięcie to dramat, a dla świata cliché.
Potrzebuję całej siły swojej woli, żeby nie zacząć krzyczeć. Ale zamiast wyżywać się na milicjantach z zespołem wypalenia zawodowego, postanawiam założyć płaszcz i wziąć tę pieprzoną sprawę w swoje ręce.
Problem tkwi tylko w tym, że nie wiem, od czego zacząć. Na Nokturnie mało osób chce rozmawiać. Jeszcze mniej: odpowiadać na pytania. Oczywiście, chętni znajdą się, kiedy wyciągnę sakiewkę galeonów na stół, ale wtedy wszyscy nagle będą znali Billie i sprzedadzą najpiękniejsze bajki, a ja stracę czas, sprawdzając każdy trop. Nie wiem, czy czegokolwiek się dowiem, a jeśli, to czy te informacje będą miały rzeczywistą wartość. Zobaczymy. To ryzyko, które muszę podjąć.
Tak więc znajduję się przed „Wywerną” – pubem, który najbliższe towarzystwo Billie wspominało tak przelotnie, że równie dobrze może być to dla mnie ślepa uliczka. Ale to jakiś początek, prawda?
Może to nieprofesjonalne, że tak mi zależy na tym dziecku. Trudno. Przyszłam na Nokturn, żeby pomagać, a nie myśleć o tym, gdzie kończą się granice relacji pacjent-psychiatra.
Dopalam papierosa, zbierając odwagę na to, żeby wejść do środka. Wgniatam niedopałek w śnieg. Wzrok na szyld. Głęboki oddech. Plecy prosto, broda do góry. Najwyżej wpakuję się w jakieś kłopoty. Bywa.
Popycham ciężkie drzwi. Natychmiast moje zmarznięte policzki omiata gorąc pubu: czuję, jak zalewa mnie fala ciepła. Rozglądam się ostrożnie. Nie ma dużego ruchu: to niedziela w południe, mimo wszystko. Domyślam się, że część mężczyzn przy stolikach może być jeszcze wczorajsza. Omiatam wzrokiem pustą scenę, zanim nie decyduję się zrobić paru kroków w stronę baru.
Barman – wysoki, barczysty mężczyzna – jest odwrócony tyłem. Dopiero, gdy się zbliżam, zaczynam analizować jego sylwetkę. I chociaż w duchu dręczą mnie pytania, czy będzie chciał ze mną rozmawiać – czy będzie coś wiedział – im bliżej jestem, tym silniejsze staje się dziwne uczucie, że coś jest nie tak, że może już gdzieś widziałam tę kurt…
Mężczyzna odwraca się w moją stronę – i równie dobrze mógł mi dać z rozpędu sierpowym w twarz. Jestem tak zszokowana i skołowana, że przez dobrych kilka sekund nie potrafię nawet zareagować. Prawie słyszę, jak w moim mózgu obracają się ze zgrzytem trybiki.
Nagle robi się w środku o wiele goręcej, niż było jeszcze przed chwilą. Przełykam ślinę i w szoku siadam na barowym stołku.
— Cześć. — Cholera, cholera, cholera, co teraz?